#39 Come on, naked love.

Udostępnij ten post



Czasami każdy z nas czuje się niekompletny. Nie wie, jak odnaleźć tę zagubioną część, jak skleić wszystko w całość, jak pozbierać rozsypane kawałki, które pozornie wydają się być na wyciągnięcie ręki. Myślami wracam do mojego pierwszego wpisu na tym blogu, w którym mówiłam o tęsknocie. Mówiłam o pustce i o dniach, za które oddalibyśmy wszystko.

Czym są takie dni?


Ciężko jest zdefiniować jednoznacznie istotę potrzeby, jaką odczuwa człowiek. To, że każdy z nas jest inny i w danej chwili odczuwa inne pragnienia, nie wydaje się być niczym zaskakującym. Dla matki, która całe tygodnie tyra w lokalnym sklepie, by zapewnić swoim dzieciom byt i jedzenie, mogą to być dni, gdzie położy na stole coś więcej niż chleb. Dla sąsiada spod trójki mogą to być dni, w których nie odczuwał pogarszającego się stanu zdrowia, dla samotnego człowieka może to być odnalezienie domu, przystani. Dla Ciebie, mój czytelniku, może to być wszystko, bo tak naprawdę to Ty o tym decydujesz.

Oczywiście, to nigdy nie jest tak, że za pstryknięciem palców znikają wszelkie problemy, ale dążenie do osiągnięcia jakiegokolwiek celu, wydaje się być właściwym krokiem. Przynajmniej na początek. I znów. Nigdy nie ma recepty na wszystkie choroby, ale jeśli poddajesz się bez walki to już na starcie jesteś przegranym.

Te moje wszystkie refleksje zmierzają do jednego – chciałabym Wam opowiedzieć, jak jeden wieczór może wpłynąć na nasze życie.

W sobotę miałam przyjemność być na koncercie Adama Lamberta i z ręką na sercu mogę przyznać, że był to jeden z najlepszych dni w moim życiu. Nie tylko ze względu na muzykę, Adama, czy to, z kim spędziłam ten wieczór. Chociaż te trzy rzeczy miały ogromny wpływ na uczucia zarówno przed i po koncercie. Chcę powiedzieć jednak więcej o samej sytuacji, w jakiej się znalazłam. Nie należę do osób, które często bywają na takich wydarzeniach, chociaż czuję, że teraz może się to drastycznie zmienić. (W tę dobrą stronę, oczywiście:))


Wyobraźcie sobie tłum ludzi pod warszawskim Torwarem, godzina jedenasta rano, okołu stu osób siedzących pod wejściem. Niektórzy z nich koczują tam od szóstej rano, owinięci w koce, folie termiczne, ręczniki. Nieliczni mają na głowach czapki, mimo że już tylko niecała doba dzieli nas od miesiąca, jakim jest maj. Nie jest ciepło. Przynajmniej nie w ten sposób. Pomimo tego, to właśnie ich miłość do idola przyćmiewa temperaturę i zbierające się od rana chmury. Ktoś powie – nienormalni. Nienormalne dzieciaki. Ja zobaczyłam w nich coś więcej – poświęcenie, oddanie i pasję, a to trzy rzeczy, które wydają się być tak cholernie rzadkie w dzisiejszych czasach. Zobaczyłam w nich też walkę o spełnienie swoich marzeń i w tym momencie coś we mnie pękło. Mijały sekundy, minuty, godziny i pojawili się panowie ustawiający barierki. Zaczęła się prawdziwa bitwa o zajęcie miejsca. Kolejne siedem godzin spędziłam, siedząc na zimnie, ale to definitywnie nie był zmarnowany czas. Oprócz zawartych znajomości zrozumiałam też, jak wielu ludzi może połączyć wspólna sprawa, jak łatwo jest stać się częścią czegoś tak dużego i to było naprawdę świetnie uczucie. Chciałabym móc powiedzieć więcej, ale niestety to jeszcze nie ten czas.

Spytacie, dlaczego ten wieczór miałby wpłynąć na kogokolwiek. Wśród tych osób mogłam dostrzec cały wachlarz osobowości i dla kogoś takiego jak ja – obserwatora - wydawało się to być genialnym przeżyciem. Niewątpliwie było. Warszawa pokazała mi, jak wielu ludzi potrafi być sobą i nie bać się wyrażać swojego zdania głośno, w co jeszcze do niedawna wątpiłam. Pokazała mi, że to bez znaczenia jaki jesteś, zawsze, ale to zawsze masz szansę na znalezienie swojego miejsca na Ziemi, pewne sprawy trzeba po prostu zaakceptować. (Nie dziwcie się, jeśli nie rozumiecie. Jeszcze.)

Podczas koncertu, Adam powiedział kilka słów, które uderzyły we mnie bardzo mocno. Zwrócił uwagę na to, jak wiele różnych osób znajduje się teraz na koncercie, jak bardzo różnimy się od siebie, mamy inne poglądy na świat, inne religie, jesteśmy w różnym wieku, kochamy inaczej, ale to wszystko na koniec dnia i tak nie ma znaczenia i jest w porządku… bo wszyscy jesteśmy tu dla muzyki. Po koncercie poczułam tak ogromną siłę, że nawet te słowa nie są w stanie oddać uczuć, jakie mną targały. Osobiście uważam za wspaniałe, że osoby, które mają tak silny wpływ na społeczności, zabierają głos w sprawach tak istotnych. 

Dlaczego na co dzień wydaje się to być takie trudne? Dlaczego nie możemy być po prostu ludźmi, którzy mają inne spostrzeżenia, ale szanują się nawzajem? Dlaczego nie możemy sami decydować o tym, jak chcemy żyć, dokąd zmierzać i jak kochać?

Powinniśmy móc.

Brak komentarzy :

Prześlij komentarz